Raven Flanagan
REN
Kiedyś dźwięk deszczu uderzającego o szyby sprawiał mi radość. Wiosenne burze niosły za sobą kwitnące kwiaty, nucenie mamy podczas sprzątania i pieczenie moich ulubionych słodkich chlebów na powitanie nowego życia.
Nie znałem dźwięku deszczu ani ciszy miejsca, w którym teraz się znajdowałem. Deszcz przychodził i odchodził. Było to inne niż w starym czy nowym domu. I bardzo różniło się od nieustannego szumu deszczu uderzającego o namiot.
Deszcz w terenie oznaczał niebezpieczeństwo. Dawał wrogowi przewagę. Czułem strach, wstrzymując oddech, czekając na atak z cienia, ale żaden atak nie nadszedł.
Deszcz nie był zimny i nie dotykał mnie. Nie przeciekał przez namiot, nie moczył i nie chłodził moich ubrań. Nie kuliłem się z towarzyszami, plecami do siebie, ściskając miecze zimnymi dłońmi.
Oddychałem szybko i płytko. Całe ciało mnie bolało. Każdy oddech sprawiał ból; ruch bolał we wszystkich mięśniach. Czułem zimno i gorąco; rzeczywistość i nierzeczywistość; zimny las pełen wrogów i ciepło miejsca, które wydawało się domem.
W chwilach jasności umysłu zdałem sobie sprawę, że mam gorączkę. I w tych momentach ją słyszałem. Piękny głos, który przebijał się przez chorobę i koił mój umysł. Delikatny dotyk śledził moje rany, blizny, jakby rysując gwiazdy na mojej skórze. Palce świętej istoty sięgały do mnie i wyciągały mnie ze szponów śmierci.
W niektórych snach głos należał do mojej matki. Mama śpiewała swoje ulubione piosenki, tak jak kiedyś, pracując w małym ogródku za naszym domem. Jej ciemne kręcone włosy były upięte na głowie, radosny uśmiech gościł na twarzy, mimo że życie nie było łatwe. Była silna i zdeterminowana, gotowa poświęcić dla mnie wszystko, i często to robiła.
Gdy gorączka opadała, miałem te smutne, ale słodkie sny. Szybko zastępowały je gorączkowe koszmary, w których złowrogie czerwone morza sięgały i chwytały moje nogi. Potwory morskie o wykręconych ramionach i wielkich paszczach owijały się wokół mnie, ciągnąc mnie po piasku i pod ciężki ciężar morza krwi.
Łapałem powietrze, czując się, jakby gigantyczny, wściekły bóg mnie miażdżył. Wtedy wracał głos, łagodząc gorączkę i przeprowadzając mnie przez ból. Miękkie palce głaskały boki mojej twarzy, delikatne jak płatki kwiatów i równie słodkie.
Gdy deszcz ustał i nadeszło wiosenne światło, przetrwałem ból i nie umarłem. Moje oczy były bardzo ciężkie i sklejone. Mogło minąć kilka sekund, godzin lub dni, ale zmusiłem je do otwarcia, by ujrzeć miękkie południowe światło wpadające przez okno.
Wziąłem głęboki oddech, a wszystkie moje mięśnie się napięły. To zwróciło moją uwagę na obrażenia, które uniemożliwiały mi ruch, ale teraz mogłem przez to przebrnąć. Obudzony i czujny, usiadłem i przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.
Moje stopy dotknęły drewnianej podłogi, a ja spojrzałem na przyjemny ogień płonący w kominku. Cienkie, miękkie siedzisko pod oknem miało na sobie małą stertę starych, skórzanych książek. Na wierzchu leżała jedna z fioletową wstążką między stronami.
Czułem się zdezorientowany. Jak trafiłem do tego miejsca? Gdzie byłem?
Moja noga ugięła się, gdy zrobiłem pierwszy krok. Warknąłem sfrustrowany, próbując iść dalej, potykając się od łóżka do drzwi. Przy drzwiach mogłem chodzić lepiej i odepchnąłem się od ściany. Nie chciałem, żeby ktokolwiek zobaczył mnie słabego. Nie mogłem być słaby, gdy wróg mógł czaić się wszędzie.
Było bardzo cicho, ciszę przerywały tylko moje bolesne oddechy. Mimo ciszy nie czułem, żeby w tej małej przestrzeni czaiły się zagrożenia. Było przytulnie i miejsce było zamieszkane. Pomyślałem, że to dom rolnika. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem zielone pole i jasne niebo. Żadnych wojowników, strażników, rodziny, wrogów kręcących się wokół. Kto tu mieszkał? Dlaczego tu byłem?
Ostry ból przeszył moją głowę. Położyłem dłoń na czole i jęknąłem, gdy wspomnienia wróciły. Usiadłem w drewnianym bujanym fotelu w rogu, gdy obrazy migały w moim zranionym umyśle.
Okopy. Ognie płonące dzień i noc w lasach, by wypędzić wrogich bojowników. Buty idące przez przesiąknięty krwią popiół i błoto, każdy krok cięższy od poprzedniego. Twarda, brutalna walka. Dźwięk mieczy uderzających o siebie, tworzący pieśń śmierci i przemocy. Patrzenie, jak wojownicy dostają strzały w gardło, dławiąc się, gdy umierali na moich oczach. Umieranie. Umieranie. Cięcie, rąbanie. Umieranie.
Polne kwiaty zmiażdżone pod stopami.
Śmierć. Zawsze cierpiący ludzie, biorący ostatnie oddechy przez zranione, suche usta. Krew i przemoc wszędzie. Bolesne oddechy przez zmęczone piersi. Zmęczone ramiona ledwo unoszące miecz na czas, by zablokować kolejne uderzenie. Czerwona krew rozpryskująca się na masce i kapiąca do oczu, utrudniająca widzenie, gdy było to najważniejsze.
Wtedy pojawił się on.
Ten dupek wybuchł na polu bitwy jak gigantyczny pieprzony robak, którego trzeba było rozdeptać. Gniew płonął we mnie i dawał mi nową energię, gdy książę nimf przybył na bitwę. Strzały padały od niego i jego pomocników, spychając moje siły z powrotem w las. Wróżkowie podążyli za nami i rozpoczęliśmy brzydki taniec walki.
Gdyby tylko podleciał wystarczająco blisko, żebym mógł go zabić. Zabicie osoby, której nienawidziłem najbardziej, mogłoby w końcu wypełnić bolesną pustkę we mnie, która sprawiała, że walczyłem bez zastanowienia. Zabić księcia wróżek i wszystkie robaki takie jak on. A potem może znalazłbym spokój. Może wtedy mógłbym odpocząć.
Ostatnią rzeczą, którą pamiętałem wyraźnie, był ogień szybko rozprzestrzeniający się przez drzewa. Dym wypełnił powietrze i rozszerzał się jak choroba pełna popiołu. Siły Elleslan rozpadły się i uciekły w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Oślepiający ból uderzył w moją głowę, a kolejne uderzenie trafiło w bok, zanim ciemność pokryła moje myśli i mnie pochłonęła.
Ale nie byłem w górach ani w stolicy. Nie byłem z moimi rycerzami ani kapitanami. Byłem sam, uzdrowiony przez dziwną moc, która przywiodła mnie do tego osobliwego miejsca.
Gdy położyłem dłoń na bandażach ukrywających moje zranione żebra, zobaczyłem coś w moim umyśle. Bóstwo, na pewno, ale może wizja pochodziła z moich gorączkowych snów.
W rzeczywistości nie mogło być nikogo tak pięknego i niesamowitego jak to, co wyśniłem. Kobieta taka jak ona mogła istnieć tylko w krainie bogów i snów.
„Kurwa mać”, mruknąłem, przeczesując włosy palcami.
Głowa mnie bolała, gdy próbowałem myśleć. Zbudowałem mury w moim umyśle wokół tych ulotnych snów, by powstrzymać się przed sięganiem po coś niemożliwego.
Ktoś mnie znalazł i uzdrowił. Zakładając, że mój wybawca był przyjacielem, wstałem z bujanego fotela i podszedłem do drzwi.
Przygotowałem się na najgorsze. Problemy mogły się pojawić, jeśli mój zbawca wiedział, kim jestem.
Mogli próbować wyłudzić ode mnie pieniądze, a nawet mnie skrzywdzić. Może lepiej byłoby znaleźć konia i odejść bez uzyskania odpowiedzi. Byłem zbyt ranny, by być walczyć w mniejszości lub znaleźć się w pułapce.
Drzwi frontowe otworzyły się łatwo.
Wolność była za drzwiami, a przyjemna bryza wpadła do środka wraz z popołudniowym słońcem.
Pociągnięty na zewnątrz przez coś, czego nie widziałem, podążyłem za dziwnym uczuciem w mojej piersi. Jak na smyczy, wyszedłem na światło, osłaniając zmęczone oczy przed słońcem.
Ta niewidzialna nić napięła się, prowadząc mnie wokół domu i obok rosnącego ogrodu. Gruba czerwona kura zagdakała i podskoczyła przede mną, prawie na mnie wpadając.
Koza zabeczała na mnie, ale zignorowałem ją i podążyłem za pociąganiem wewnątrz mnie, prowadzącym mnie przez pole.
Pojawiło się przyjemne nucenie, zagłuszając szum strumienia. Po drugiej stronie rozciągała się zachwycająca, jasna łąka, sięgająca aż do odległego lasu.
Gdybym nie cierpiał, mógłbym pomyśleć, że umarłem i zmierzam do spokoju życia pozagrobowego. Część mnie tego pragnęła – ostatecznego spokoju znalezionego w kojącym uścisku śmierci.
Potem zachichotała i wreszcie zauważyłem krowę obok niej. To był dziwny widok, ale coś w nim przykuło całą moją uwagę.
Moje stopy poruszały się same, ciągnąc mnie przez kołyszące się kwiaty, które były równie piękne jak te w królewskim ogrodzie. Szukałem źródła tego pięknego głosu, który pasował do nucącej bogini z moich snów.
Bogowie z góry…
To było jak uderzenie pioruna.
Patrzenie na nią było jak obserwowanie chmur rozstępujących się pod koniec zimy, by ukazać słońce po raz pierwszy po zimnych miesiącach. Ciepło wypełniło moją pierś i rozlało się po całym ciele. Rozpaliło żar między moimi żebrami, który przesunął się niżej do brzucha, a potem jeszcze niżej.
Nie mogłem się powstrzymać od stania nieruchomo i gapienia się, z otwartymi ustami, na niesamowity widok przede mną.
Była prawdziwa, wirując boso na łące, jakby była lżejsza od powietrza i mogła w każdej chwili odlecieć. Była posłanniczką bogów, istotą starożytnej mocy, sprawiającą, że czułem się dziwnie.
Bóstwo zesłane z góry, by kusić zwykłych śmiertelników takich jak ja.
Jej oczy były pełne radości, zmrużone, gdy wirowała i śmiała się z czarno-białą krową. Z daleka wyglądały na jasne, może miały jakiś niesamowity odcień błękitu.
Miękkie pasma różowo-złotych włosów, niepodobnych do niczego, co kiedykolwiek widziałem, opadały pięknymi falami do jej dolnej części pleców. Były wstążkami, przez które chciałem przesunąć palcami.
Na pierwszy rzut oka wydawała się taka dobra. Niewinna i czysta.
Uśmiechała się szeroko i promieniała jakimś wewnętrznym światłem, które sprawiło, że nie byłem w stanie mówić – ani nawet myśleć.
Jej zewnętrzna niewinność przyzywała zło mieszkające we mnie. Choroba, która obudziła się i rozprzestrzeniła się we mnie, szepcząc mi do uszu, by korumpować, by rościć sobie prawo, by posiadać.
To duszące pragnienie płonęło w mojej krwi i wypalało krawędzie mojej kontroli, wystarczająco, by skłonić mnie do działania.
Była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem.
Chciałem ją złapać, jak najrzadszego motyla na świecie. Przypiąć ją i rozłożyć, by się jej przyglądać.
Byłaby moją najcenniejszą zdobyczą, a ja trzymałbym ją na widoku, by się nią cieszyć. Pragnąłem jej z nagłą potrzebą, która powinna mnie przestraszyć.
Głód we mnie nie mógł się oprzeć uchwyceniu jej piękna i doskonałości.
Czy to piękne stworzenie było tym, które mnie uratowało i się mną opiekowało?
Mimo że wciąż była daleko, światło jej obecności mnie pochwyciło. Ukłucie ciekawości i pragnienia poruszyło się w mojej piersi, wijąc się pod powierzchnią.
Mój umysł przelatywał przez wiele pytań i ledwo kontrolowanych impulsów. Coś w tej kobiecie wzbudziło moje zainteresowanie i związało niewidzialną linę przyciągania.
Zagubiony w bezmyślnych pragnieniach, obserwowałem, jak tańczyła na łące z krową, jakby były starymi przyjaciółkami. Jej szeroki uśmiech i podekscytowane ruchy przykuły moją uwagę.
Było coś ujmującego w jej radości i sprawiło, że zapragnąłem chwycić jej dłonie i poprowadzić ją do tańca. To była myśl, która niemal mnie zaniepokoiła, bo nigdy nie zaprosiłem kobiety do tańca ani nawet o tym nie pomyślałem.
Tak skupiona na swojej zabawie, nie zauważyła, że obserwuję ją z krawędzi łąki. A ja wciąż się na nią patrzyłem, moje zainteresowanie rosło z każdym małym ruchem, każdym drobnym gestem, który wykonywała.
Te małe rzeczy dawały szybkie wskazówki do tajemnicy kobiety kradnącej mój oddech.
Tańczyła tak płynnie jak płynąca woda; nie była to wyuczona umiejętność z niekończących się lekcji manier w młodości, ale naturalny talent, który był częścią tego, kim była.
To było coś prostego, w czym znajdowała radość, a iskra w jej oczach, gdy tańczyła z krową, i ta łatwa gracja mnie urzekły.
Tu na tej łące, otoczona polnymi kwiatami, które zakwitły zbyt wcześnie na tę porę roku, była bardzo szczęśliwa. Była spokojna.
I było w niej poczucie szczęścia i ukrytej siły, które utrzymywało moje zainteresowanie i sprawiło, że znów się poruszyłem. Było coś w tej kobiecie, co mówiło o cichych westchnieniach, nieśmiałych dotykach i niewinnym pragnieniu – coś, co mówiło o sekretach ukrytych w jej sercu i umyśle, czekających tylko na odkrycie.
Sekrety serca i ciała, które byłem zdeterminowany odkryć i zachować dla siebie.
I to właśnie ta myśl sprawiła, że podjąłem decyzję i wpadłem w pochłaniający mnie wir jej orbity.