Georgie spędziła całe swoje życie w górniczym miasteczku, ale dopiero gdy rodzice umierają na jej oczach, zdaje sobie sprawę, jak brutalny jest jej świat. Kiedy ta osiemnastolatka myśli, że gorzej już być nie może, natrafia na terytorium odosobnionej watahy wilkołaków, która podobno jest właścicielką kopalni. Jej alfa nie jest zbyt szczęśliwy, gdy ją widzi... na początku!
Kategoria wiekowa: 18+
Rozdział 1
Hope SpringsRozdział 2
Więzienie wilkołakówRozdział 3
PrzesłuchanieRozdział 4
Wyznanie AshaGEORGIE
Powoli podniosłam się z błotnistej ziemi, na której wylądowałam. Syknęłam, gdy ból przeszył moje ciało.
– Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w pobliżu tego miejsca, Georgie Mackenzie, nie będzie ci tak przyjemnie – warknął mężczyzna, uśmiechając się.
Splunął flegmą, której udało mi się uniknąć. Potem zatrzasnął drzwi tego, co było moim osobistym piekłem.
Moje nozdrza zaczerwieniły się, gdy dyszałam, odzyskując kontrolę nad oddechem. Częściowo z powodu gniewu, częściowo z powodu bólu.
– Ty pieprzony draniu! – krzyknęłam.
Wiedziałam, że mnie usłyszał, kiedy klamka zaczęła się obracać. Uciekłam tak szybko, jak tylko mogłam. Nie sądziłam, że moje ciało zniesie kolejne lanie, nie dzisiaj.
Kucnęłam na opustoszałej drodze, moja cienka koszula była przemoczona i pokryta mokrym błotem. Drżałam i próbowałam stłumić ból; będę mieć siniaki, i to dużo.
Szukałam tylko jedzenia, przeszukując śmietniki na tyłach biura kopalni. Niestety, przerwała mi ochrona. To były tylko śmieci, ale to były ich śmieci.
Już kiedyś mnie złapano, ale nigdy nie pobito mnie tak dotkliwie jak teraz. Podniosłam rąbek koszuli, oceniając obrażenia.
Na moim brzuchu i żebrach zaczęły się już tworzyć siniaki. Domyśliłam się, że moje plecy będą w podobnym stanie.
Skierowałam się z powrotem w stronę obskurnego końca miasta, do opuszczonego budynku, w którym ja i moja mama obecnie mieszkałyśmy.
Znalazłyśmy to miejsce kilka nocy temu, po tym jak przeniesiono nas z poprzedniego miejsca. Było całkiem opuszczone.
Tylko pozostałości po poprzednich mieszkańcach, którzy albo się wyprowadzili, albo odeszli w siną dal.
Wcześniej tego dnia zostawiłam mamę odpoczywającą na starym materacu. Kilka dni wcześniej zastawiłam ostatnie z naszych rzeczy, żeby zdobyć dla niej jakieś lekarstwa.
Nie żeby ją wyleczyły, ale łagodziły niektóre objawy. Nie mając pieniędzy, miałam chociaż nadzieję, że znajdę jakieś jedzenie w śmietniku.
Wszystko, co znalazłam, to ten drań Maddox i jego kij bejsbolowy.
Gdy dotarłam do domu, odsunęłam na bok starą płytę z żelaza falistego. Została tam umieszczona, aby powstrzymać lokatorów przed wejściem.
Nie była to zbyt dobra robota.
Wchodząc do środka, skierowałam się na zaplecze. Było najbardziej suche w całym pomieszczeniu. Przyciągnęłam z góry stary materac, na którym mama mogła się położyć. W każdym razie lepsze było to niż zimna podłoga.
Kiedy weszłam do pokoju, zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Było zbyt cicho. Mama po prostu leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit.
Z moich ust wyrwał się szloch, a łzy spłynęły mi po twarzy.
Wiedziałam, że nie ma zbyt wiele czasu, ale nie byłam na to w pełni przygotowana. Delikatnie przesunęłam dłonią po jej oczach, zamykając je. Przynajmniej teraz była spokojna.
Szybko otarłam łzy, pozostawiając na twarzy plamy brudu po niedawnym spotkaniu z błotnistą drogą. To było najmniejsze z moich zmartwień.
Nie miałam pieniędzy, jedzenia i tylko ubranie, w którym wstałam. Nic mi tu nie pozostało.
Wyszłam z domu, nie mając pojęcia, co robić. Wiedziałam tylko, że muszę się stamtąd wydostać, z tego domu, z tego miasta; musi być coś lepszego.
Miejsce, gdzie ludzie bardziej dbali o siebie nawzajem, a mniej o zysk. Mogłam przynajmniej pomarzyć, że takie miejsce istnieje.
Przewróciłam oczami, gdy minęłam znak z napisem “Witamy w Źródle Nadziei”. Bardziej jak pieprzony “Brak Nadziei”!
Źródło Nadziei było nowym miastem zbudowanym na tyłach kopalni węgla. Kiedy właściciele ziemi zdali sobie sprawę, że potrzebują siły roboczej do jej wydobycia, miasto wyrosło.
Ludzie napływali do pracy w kopalni. Pracy było bardzo mało, więc pomysł nowych miejsc zatrudnienia, nowego miasta i nowych domów przyniósł wielu ludziom nadzieję.
Idealna społeczność, która okazała się nie być aż tak idealna.
Właściciele ziemscy i właściciele kopalni nigdy się do niej nie zbliżyli. Zespół zarządzający poradził sobie z tym wszystkim. Właściciele musieli być zadowoleni z zysków.
Często zastanawiałam się, czy zdawali sobie sprawę, że te zyski były kosztem górników i ich rodzin.
Oczywiście, że zdawali sobie z tego sprawę. Wszyscy wiedzieli, kim są właściciele.
Tak samo jak wszyscy inni właściciele dużych firm w okolicy. Wilkołaki, materiał na legendę. Tylko że nią nie były.
Ani nie biegały po lasach. Jasne, były odosobnione, ale sprytne. Były cichymi wspólnikami w dużych firmach i zgarniały zyski.
To pozwalało im na życie w luksusie z dala od wścibskich oczu. Dla nich ludzie byli zasobem. Jednorazowego użytku. Nie miało znaczenia, ilu z nas umrze, zawsze znajdzie się więcej, by wypełnić lukę.
Górnicy otrzymywali minimalne wynagrodzenie. Kiedy płacili czynsz za swoje domy, ledwo starczało na wyżywienie rodziny.
Jakiekolwiek zażalenia i byli wyrzucani za uszy. Nie ma pracy, nie ma domu. Tymczasem wilkołaki stawały się coraz bogatsze.
Kiedy górnicy zaczęli chorować, ich rodziny po prostu eksmitowano, a na ich miejsce wprowadzali się inni.
W Źródle Nadziei nic nie było za darmo, a ponieważ górnicy nie mieli zbyt wiele pieniędzy, większość z nich pozostawała bez opieki medycznej i edukacji.
Zapewniano darmową szkołę dla dzieci do trzynastego roku życia. Potem płaciła rodzina. Bez wykształcenia jedyną pracą, jaką mogły wykonywać ich dzieci, było harowanie na dole w kopalni.
Kiedy tata zachorował, mama zaczęła pracować na dole, żebyśmy mogli opłacić czynsz.
Próbowałam dostać tam pracę, kiedy miałam czternaście lat, zaraz po śmierci taty, ale nie pozwolili mi na to; nie pozwalali dzieciom pracować na dole.
Rok później mama zachorowała. Nie miałyśmy dochodów, nie mogłyśmy płacić czynszu, więc nas eksmitowano.
Przez ostatni rok koczowałyśmy, gdzie się dało. Zastawiałyśmy nasze rzeczy, żeby zdobyć jedzenie i lekarstwa. Przez ostatnie kilka tygodni żebrałam i grasowałam po śmietnikach, żeby tylko spróbować przeżyć.
Wcisnęłam ręce do kieszeni, próbując się ogrzać; moje stopy były mokre i zimne dzięki dziurom w butach. Powinnam była poszukać innego schronienia. Znowu zaczęło padać.
Naprawdę mnie to nie obchodziło.
Po prostu spuściłam głowę i szłam.
Mając umysł w innym miejscu, nie zdawałam sobie sprawy, że zboczyłam z drogi i weszłam do lasu. Gałąź zahaczająca o moją twarz zmusiła mnie do spojrzenia w górę. Kropla krwi spłynęła mi po policzku. Zignorowałam to.
Spoglądając w mrok, zmarszczyłam brwi. Światła! W środku lasu. Może to domek myśliwski, co oznaczałoby szansę na znalezienie jakiegoś jedzenia, albo pusta stodoła, w której można by się przespać przez noc.
Minęłam znak z napisem “Nie wchodzić – własność prywatna”. Zignorowałam go. Gdy podeszłam bliżej, zdałam sobie sprawę, że to nie była chata, ale duży dom z kilkoma mniejszymi budynkami rozsianymi wokół głównego.
Oczywiście, teraz wszystko miało sens. Znak zakazu wstępu, masywny dom. Wszystko to w środku lasu. To tutaj mieszkały te pieprzone wilkołaki.
Powinnam być zdenerwowana, tak przypuszczałam. Ale nie byłam. Może kilka lat wstecz płakałabym nad stanem swojego życia; jednak nie teraz. Nie miałam już łez do wypłakania.
Jeśli ci dranie byli tak bogaci, jak wszyscy myśleli, to pewnie marnowali mnóstwo jedzenia.
Zakradłam się na tyły ogromnego domu. Znalazłam kilka kontenerów na śmieci i zaczęłam grzebać w środku.
Pomimo gównianego dnia uśmiechnęłam się, gdy znalazłam kawałek chleba. Był trochę czerstwy, ale wciąż jadalny. Szybko go zjadłam i poszperałam trochę głębiej.
Byłam tak skupiona na koszu, że nie usłyszałam kroków za mną.
Zorientowałam się dopiero, gdy złapali mnie za tył koszuli i podnieśli jak zdziczałego kociaka.
– No i co my tu mamy, mały złodziej! – ktoś warknął.
– Do cholery, zejdź ze mnie, ty brudny draniu! – krzyknęłam.
Wrzasnęłam, moje ciało wciąż bolało od bicia Maddoxa.
– Zamknij się, złodzieju! – huknął ponownie. – Ledwo cię dotknąłem!
Zaniósł mnie z dala od domu, w kierunku innego budynku.
Skomlałam; z początku próbowałam się szamotać, ale to na nic. Za bardzo mnie bolało. W końcu po prostu się poddałam. Mężczyzna był duży i nie sądziłam, że przeżyję kolejne bicie.
Zaniósł mnie do innego budynku. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zdałam sobie sprawę, że to jakiś rodzaj aresztu.
Kraty oddzielały każdą sekcję, a on otworzył kolejne zakratowane drzwi i wrzucił mnie do środka.
Chrząknęłam, gdy wylądowałam na betonowej podłodze.
– Alfa zajmie się tobą rano! – warknął.
Podbiegłam do krat, ale on je zatrzasnął. Chwytając je, próbowałam nimi potrząsnąć. Bezcelowe ćwiczenie.
– Pieprzę ciebie i twoją alfę! – krzyknęłam.
Nie doczekałam się odpowiedzi i tak naprawdę nie mogłam dostrzec zbyt wiele poza tym, że nie byłam tu jedyna. Każda cela była oddzielona metalowymi kratami.
Wtedy usłyszałam głos z sąsiedniej celi.
– Zamknij się, do kurwy nędzy, człowieku. Próbuję spać!
To musi być jakiś rodzaj więzienia dla wilkołaków. Zauważyłam łóżko z tyłu celi. Przynajmniej będę dziś spać w łóżku. Był tam nawet koc.
– Spierdalaj! – odwarknęłam, kierując się w stronę łóżka.
Owinęłam się w koc i skuliłam na łóżku. Było duże i niemal się w nim utopiłam. Domyśliłam się, że zostało zaprojektowane dla wilkołaka, a nie malutkiego człowieka.
Nie byłam zbyt dobra w ludzkim rozumieniu, a brak jedzenia nie pomagał. Nigdy nie dostawałam zbyt wiele jedzenia w okresie dorastania, tylko to, co niezbędne. To prawdopodobnie zahamowało mój wzrost.
Zadrżałam. Byłam mokra, przeziębiona i głodna. Stęchły chleb nie wystarczył, żeby napełnić mój żołądek. Ale i tak było to lepsze niż nic.
Zamknęłam oczy; brak jedzenia i wyczerpanie dały mi się we znaki i w końcu odpłynęłam w zapomnienie.