Wojownicy Torii - Okładka książki

Wojownicy Torii

Natalie Le Roux

Rozdział czwarty

Na wieść o akceptacji swojej partnerki Bor mógłby ryknąć z radości. Jego klatka piersiowa pęczniała z dumy z powodu odwagi jego małej towarzyszki.

Skinął Koromowi, by skontaktował się z ich statkiem, i zrobił powolny, niepewny krok do przodu.

– Jak masz na imię? – zapytał swoją partnerkę, ani razu nie spuszczając wzroku z jej oszałamiająco niebieskich oczu. Przypominały mu one oceany na jego rodzinnej planecie. Głębokie, bogate i pełne życia.

– Lilly. Nazywam się doktor Lilly Ann Orson. To są moje siostry. Rose Marie Orson, Tulip Daphne Orson i Violet Marguerite Orson.

Bor uśmiechnął się, starając się trzymać na wodzy swoje podniecenie z powodu znalezienia w końcu partnerki. Nie chciał przestraszyć swojej małej Lilly ani jej sióstr.

Czuł ciężki zapach ich strachu w pokoju i nie chciał go potęgować.

– Lilly – wyszeptał, próbując imienia na języku, i uśmiechnął się.

– Kim oni są? – zapytała, wskazując do samców za nim.

Zerknął na swoją drużynę, po czym odwrócił się z powrotem do niej.

– To moi elitarni wojownicy. Ten wysoki to Korom, mój sekundant. Ci dwaj z tyłu to bracia, Tark i Keel.

Lilly tylko przytaknęła, wodząc wzrokiem po samcach. Bor musiał zacisnąć pięści u swoich boków, by nie wyciągnąć do niej ręki i nie przytulić jej.

Strach i niepewność w jej oczach doprowadzały go do szaleństwa. Instynkt opiekuńczy w jego wnętrzu krzyczał, by przyciągnąć ją do siebie i pocieszyć.

By się o nią troszczyć i pokazać jej, że nie ma się czego bać. Ale nie ruszał się z miejsca, pozwalając jej rozkoszować się otaczającą ich sceną.

– Jak dostaniemy się na twój statek? – zapytała druga samica o imieniu Tulip. Bor przeniósł wzrok na małą samiczkę. Wszystkie były do siebie bardzo podobne, co sprawiało, że ich więź krwi była niezaprzeczalna. Długie, ciemne włosy spływały im po plecach. I te jasne, przeszywające niebieskie oczy.

– Transport. Wkrótce tu będzie.

Nie wspomniał o tym, że spinnerzy najprawdopodobniej dotrą tu przed transportem. On i jego ludzie poradziliby sobie z tymi śmiertelnymi stworzeniami, gdyby do tego doszło.

Wszyscy czterej walczyli już wcześniej ze spinnerami i wiedzieli, jak ich zabijać.

Nieśmiało skinęła mu głową, przesuwając się tak, by znów stanąć za jego przyjacielem, jakby próbowała ukryć przed nimi wszystkimi swoją drobną postać.

Korom podszedł do niego, mówiąc cicho po toriańsku. – Transport jest za dziesięć minut. Ile czasu do ataku spinnerów?

Bor warknął na potwierdzenie, że będą mieli walkę na wyciągnięcie ręki.

– Mniej niż pięć. Przygotuj się do obrony mojej partnerki i samic.

Korom ostro skinął głową i wycofał się do Keela i Tarka.

– Co się dzieje? – zapytała Lilly, wykręcając ręce przed sobą. Nienawidził tego zmartwienia w jej delikatnych rysach. Chciał widzieć, jak się uśmiecha i śmieje, a jej oczy wypełniają zachwyt i światło.

Nigdy więcej nie pozwoliłby, aby cokolwiek lub ktokolwiek sprawił, że będzie się tak martwiła.

– Nie przejmuj się, mała partnerko. Będziemy cię chronić.

– Chronić nas? Oni nadchodzą, prawda?

Jej oczy wypełniły się jeszcze większym zmartwieniem, a zapach strachu niemal go dusił. Nie mógł się już dłużej opierać. Ruszył do przodu, robiąc powolne, łatwe kroki w jej kierunku.

Kiedy zatrzymał się przed nią, poczekał, aż na niego spojrzy. Kiedy tego nie zrobiła, delikatnie sięgnął po jej podbródek i podniósł jej głowę, zmuszając ją do zerknięcia na niego.

– Ja będę cię chronić, Lilly. Zaufaj mi.

Łzy wypełniły jej oczy, a on mógł poczuć, jak jej ciało drży od maleńkiego kontaktu, jaki miał z jej miękką, ciepłą skórą.

– Tak się boję – wyszeptała, a łza wyślizgnęła się z jej oczu. Ten widok rozdarł jego serce, sprawiając, że gotująca się w nim wściekłość wzrosła do niemal niekontrolowanego poziomu.

Bez zastanowienia zbliżył się do niej i owinął ramiona wokół jej małej, kruchej sylwetki. Przyciągnął ją do swojej klatki piersiowej, oczekując, że będzie się szamotać, ale tego nie zrobiła.

Chwyciła się jego koszuli, trzymając materiał w zaciśniętych, trzęsących się pięściach i oparła policzek na jego piersi, tuż nad jego sercem.

– Nigdy nie pozwolę, by tobie lub twoim siostrom stała się jakakolwiek krzywda. Przysięgam ci to, partnerko. Nigdy.

Poczuł jej lekkie skinienie głowy, ale jej ciało wciąż drżało od przebiegającego przez nią strachu.

Kiedy Korom zasygnalizował, że ma w zasięgu wzroku spinnerów, Bor niechętnie przerwał połączenie między nimi, by spojrzeć w dół na jej twarz.

– Zostań ze swoją chorą siostrą. Postaraj się nie wydać żadnego dźwięku. Przyjdę po ciebie, gdy spinnerzy będą martwi.

– Co? – wydyszała, marszcząc czoło. Troska, którą zobaczył w jej oczach, roztopiła część napięcia w jego ciele.

Delikatnie podniósł rękę, wycierając łzę, która spłynęła po jej policzku. – Nie wydawaj żadnego dźwięku, moja piękna partnerko.

Zmusił swoje ciało do odsunięcia się od niej i ruszył do reszty swoich ludzi. Patrzył, jak skuliła się razem z innymi samicami, wszystkie siedziały blisko chorej na siedzeniu.

Patrzyły na nich szerokimi, przerażonymi oczami.

Gdy popłynął do nich dźwięk pisku spinnerów, Bor wyrwał się z myśli o swojej towarzyszce, jego krew zalała się adrenaliną i wściekłością.

Obrócił się, ruszając szybko do drzwi mieszkania. Na zewnątrz, w palącym popołudniowym słońcu, widział ciemne masy, które zbliżały się do nich z zabójczą prędkością.

Odwrócił się do Koroma, a na ustach mężczyzny pojawił się niewielki uśmiech.

– Gotowy, mój stary przyjacielu? – zapytał Bor, rzucając mu znajomy uśmieszek.

Korom uśmiechnął się, obracając sztylety w dłoniach. Gdy zaczął znikać, jego ciało spowiła gęsta czarna mgła, Bor zachichotał i odwrócił się w stronę nadciągającej hordy.

Z ostatnim skinieniem głowy Korom wyleciał przez drzwi, otaczając wirujących w gęstym, ciemnym dymie, po czym rozległy się piski i rozdzieranie ciała.

Dar Koroma do przybierania mglistej formy był o wiele bardziej niebezpieczny, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

W tej formie jego przyjaciel był nie tylko niemożliwy do zabicia, ale mógł poruszać się z niewiarygodną prędkością, nawet przez bezkresną przestrzeń kosmiczną. Niewielu znało prawdziwy zakres daru Koroma.

Obaj woleli utrzymać to w ściśle strzeżonej tajemnicy. Zawsze zabawnie było widzieć szok na twarzach wrogów, gdy Korom niszczył całe siły w kilka sekund.

Keel i Tark zaczęli osłaniać lewą i prawą stronę domu, upewniając się, że żaden ze spinnerów nie dostanie się do mieszkania niezauważony. Kolejny uśmiech wykrzywił jego usta.

To byli najlepiej wyszkoleni ludzie, jakich miał, a brak konieczności wydawania rozkazów w takiej sytuacji był ulgą.

Bor patrzył, jak Korom krąży wokół hordy spinnerów, zabijając ich śmiertelnymi ciosami w ciągu kilku sekund.

Gdy tylko mała grupka odłączyła się od reszty, Bor napiął się, gotów wyładować trochę skumulowanej wściekłości i napięcia, które czuł w środku.

Delikatny dźwięk zza pleców sprawił, że odruchowo odwrócił głowę i zobaczył swoją partnerkę i jej siostry, które patrzyły na zbliżające się zagrożenie szerokimi, zszokowanymi oczami.

Mrugnął do niej z uśmiechem na ustach i wyciągnął te same ostrza, których wcześniej użył, by uratować jej życie.

Potrzeba ochrony partnerki zepchnęła go z małej platformy wokół domu, jego buty uderzyły o miękką trawę, gdy ruszył naprzód, szybko zmierzając w kierunku syczących spinnerów.

Zacieśnił chwyt na ostrzach i zamachnął się z całej siły, gdy tylko pierwszy z nich zbliżył się wystarczająco blisko.

Kiedy głowa oderwała się od ciała, Bor wydał głośny ryk, który przyciągnął wszystkich spinnerów, którzy mogli zbliżyć się do domku i jego cennej zawartości.

Warknął, przebijając ostrzem bebechy kolejnego obcego, gdy jego szczęki zacisnęły się na jego ramieniu, przecinając mundur i skórę.

Dwaj kolejni skoczyli na niego – jeden pazurami na plecy, próbując zatrzasnąć szczęki na jego szyi, a drugi zacisnął się na jego udzie, trzymając go jak w imadle.

Chwyciwszy najpierw tego na plecach, Bor przerzucił go sobie przez ramię, nie puszczając ani razu jego głowy, i ścisnął najmocniej, jak potrafił, ignorując dobiegające z niego odgłosy miotania się i syczenia.

Kiedy poczuł, że gęsta kość pod jego ciałem ustępuje, Bor odrzucił martwe truchło na bok, chwytając szczęki tego, który próbował wbić się w jego nogę.

Jednym silnym szarpnięciem Bor oderwał dolną szczękę od głowy, używając długich kłów spinnera do przebicia czaszki reszty.

Spojrzawszy na Koroma, Bor rzucił martwe szczątki spinnera i stanął na nogi, odkładając ostrze na biodro.

Korom szedł w ich kierunku. Stosy martwych i rozczłonkowanych spinnerów zaśmiecały pole za nim.

Jego przyjaciel zająłby się ostatnimi obcymi w okolicy, ale Bor nauczył się na własnej skórze, żeby nie ruszać się z miejsca, gdy Korom był w tej formie.

Był bardzo sprawnym zabójcą, ale poruszał się tak szybko, że nawet najmniejszy ruch mógł sprawić, iż ostrza samca przypadkowo wbiją się w jego ciało.

Zamknął oczy, czekając, aż lodowata mgła przemieści się wokół niego. Odgłosy rozdzieranego ciała, syczenie i skowyt umierającego wypełniały jego uszy, ale Bor nie otwierał oczu.

Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było wsiąknięcie w nie krwi spinnerów. Nie wyrządziłaby mu trwałej krzywdy, ale szczypała i paliła przez wiele dni.

Gdy zimny chłód przesuwający się wokół niego zniknął, zastąpiony ponownie przez ciepło słońca, Bor otworzył oczy, by znaleźć przed sobą ciężko dyszącego przyjaciela.

Poczekał, wiedząc, że Korom potrzebuje kilku minut, by opanować gniew i przemoc.

Ciemne, wirujące cienie wokół jego oczu mówiły Borowi, że jego przyjaciel walczy o kontrolę nad swoją ciemniejszą stroną.

Kiedy głęboki brąz jego oczu powrócił, Bor zrobił krok do przodu i położył mu rękę na ramieniu.

– Korom? – zapytał niskim, zatroskanym głosem.

Korom wziął kilka głębszych oddechów i spojrzał mu w oczy. Skinął głową, odganiając emocje, które Bor znał aż za dobrze. Jego przyjaciel cierpiał.

Nie był to ból fizyczny, ale taki, który towarzyszył świadomości, że jest się zdolnym do tak wielkiej pożogi i zniszczenia w ciągu kilku sekund, i że jest się jedynym z tego rodzaju, który pozostał.

Na myśl o tym, że jego przyjaciel martwi się, że nigdy nie znajdzie samicy, która pokocha go jako samca, jakim był, Bor odwrócił się do mieszkania.

Keel i Tark stali przy drzwiach. Dali mu znak skinieniem głowy, że wszystko jest w porządku.

Bor zwrócił się z powrotem do Koroma. – Kontrola, mój przyjacielu. Ty masz nad tym kontrolę.

Korom zamknął oczy, ciemny cień wciąż wirował wokół niego falami.

Po chwili otworzył oczy, a ostatnia mgła wciągnęła się z powrotem do jego ciała, pozostawiając spokojnego, opanowanego samca, którego znał i którym się opiekował.

Korom obdarzył go półuśmiechem i gestem wskazał na mieszkanie.

– Transport przybędzie za dwie minuty. Zajmijmy się twoją partnerką.

Tylko na osobności Korom odnosił się do swojego króla jako jego przyjaciel. Była to niewypowiedziana zasada, którą ustalił w dniu, kiedy Bor objął tron.

Nigdy wcześniej nie mówił do niego przy innych w tak przyjazny sposób.

Obaj odwrócili się i ruszyli w stronę domu. Keel i Tark weszli do środka za nimi, podczas gdy Bor szukał swojej partnerki.

Wszystkie samice były w pokoju, w którym je zostawił, trzymając między sobą chorą kobietę.

Kiedy jego towarzyszka przejechała po nim wzrokiem, jego klatka piersiowa prawie pękła na widok jej troski o niego.

– Jesteś ranny! – zawołała, wstając i podchodząc do niego.

Bor wzruszył ramionami, jego wzmocnione leczenie już zajęło się powierzchownymi ranami.

Kiedy jednak Lilly znalazła się wystarczająco blisko, wyciągnął rękę i przyciągnął ją do swojej klatki piersiowej, trzymając ją tak blisko serca, jak tylko mógł, nie miażdżąc jej jednocześnie.

– Nic mi nie jest, mała partnerko.

– Ale...

– Cicho. Nie martw się o mnie. Moje rany wkrótce się zagoją.

Jej ciało rozluźniło się przy nim, a kiedy jej ramiona owinęły się wokół jego talii, Bor zwalczył emocje rosnące w jego piersi.

Następny rozdział
Ocena 4.4 na 5 w App Store
82.5K Ratings
Galatea logo

Nielimitowane książki, wciągające doświadczenia.

Facebook GalateaInstagram GalateaTikTok Galatea